wtorek, 5 maja 2015

Mały Szlak Beskidzki

Na przejście Małego Szlaku Beskidzkiego byliśmy umówieni z Yatzkiem praktycznie od jesieni, czekaliśmy tylko na nadejście wiosny. Wiosna nadeszła, więc wyznaczyliśmy datę wymarszu na 17 kwietnia. Wydawało się, że wiosna w pełni, z Węgier wróciłam wieczorem w przeddzień wyjazdu, a tu zadzwonił Yatzek z wieściami na temat załamania pogody i zimowymi prognozami. No ale nie załamaliśmy się, jedynie szybko trzeba było zrobić modyfikacje w zestawie sprzętu - w moim przypadku doszły ciepłe łapawice, które zawsze ratują mi skórę w podłych warunkach pogodowych, poza tym zamieniłam krótkie spodnie na długie. Niespecjalnie mnie zmartwiły te prognozy, bo należę do osób mocno się grzejących w marszu i o wiele lepiej chodzi mi się kiedy jest zimno.
 
Szlak liczy 137km, więc zaplanowałam przejście go w 7 dni - około 20km dziennie to dla mnie optymalny dystans. Nie wykluczałam jednak, że uda się skrócić przejście i faktycznie udało się w 6 dni, ze średnim dystansem około 23km dziennie, ale odcinki ponad 20-kilometrowe dały mi w kość. Kierunek był oczywisty - na wschód, bo rzadko wychodzimy przed południem i oboje lubimy wędrować mając słońce za plecami. W przypadku Małego Szlaku Beskidzkiego ten kierunek sprzyjał też naszym kolanom - więcej było ostrych podejść i łagodnych zejść. Chciałabym żeby wszystkie górskie szlaki tak wyglądały. Pod względem urody krajobrazu też było całkiem fajnie, a zdarzały się naprawdę urocze zakątki.
 
Miałam ze sobą nowe nabytki do przetestowania - ultralekki plecak ZPacks Arc Blast i tylko trochę od niego cięższy cubenowy namiot MLD Solomid XL. Jedno i drugie już sprawdziłam w terenie, ale nie podczas dłuższej wędrówki, więc byłam bardzo ciekawa jak się spiszą. A spisały się bardzo dobrze, zwłaszcza plecak, który będąc bardzo pojemny (60l) i bardzo lekki okazał się aż nadspodziewanie wygodny, dużo wygodniejszy niż Exos, w którym zawsze mocno odczuwałam dorzucenie litra soku czy kilku batonów. A tutaj nic, ciągle było wygodnie. W sumie wyruszając na plecach miałam 8,5 kg, z czego 5,8 kg bazowo, tyle że z niepełnym kartuszem gazu, a reszta to jedzenie, którego zabrałam trochę za dużo i butelka wody. 
 
Było zimno, padał deszcz, ale szczęśliwie dotarłam do Bielska i na przystanku wypatrzyłam Yatzka i jego Exosa. Chwilę poczekaliśmy na miejski autobus nr 11, ten zawiózł nas na miejsce startu, gdzie zrobiliśmy sobie kilka fotografii, a gdzieś około 12:30 stanęliśmy na szlaku. I ruszyliśmy.
 
 
Jeszcze na przystanku przestało padać, więc przebrałam się po raz pierwszy, podejście, w trakcie którego złośliwie zauważyłam, że Yatzek coś podejrzanie sapie, sprawiło że znowu zmieniłam koncepcję przyodziewku. Szlak wiódł zmizerniałym, przerzedzonym lasem świerkowym, który urozmaicały poręby, pozwalające spojrzeć na panoramę Bielska-Białej. Zdobyliśmy kilka pomniejszych szczytów i za sprawą większego urozmaicenia w drzewostanie krajobraz nieco się poprawił. Napotkaliśmy jedną z bardzo wielu kapliczek na szlaku, a za jakiś czas osiągnęliśmy Hrobaczą Łąkę. W dawnym schronisku było zamknięte i tylko spoczęliśmy na chwilę na ławce.
 
 
 
 
 
Zejście do Porąbki dało nam w kość, u obojga odezwały się kolana, a jedyną pociechą były coraz ładniejsze widoki. Pociechą miała być konsumpcja czegoś zakupionego na dole, niestety nie było żadnych sklepów w pobliżu i musieliśmy się zadowolić wiatą przystankową, pod której osłoną naruszyliśmy zapasy wiktuałów. Wstaliśmy w końcu i podążyliśmy w kierunku podejścia na górę Żar, spoglądając na szare wody zalewu.
 
 
 
 
 
 
Martwił mnie brak możliwości odnowienia zapasów wody, ale na przystani odesłano nas do małego domku naprzeciw, gdzie stała beczka z kranem pełna wody, której nabrałam do butelki. Zaczęliśmy podejście od przepełznięcia pod zwalonym drzewem, a później ekscytującego trawersu po odsłoniętej skale. Obowiązkowo zrobiliśmy przerwę w miejscu widokowym z widokiem na... słupy wysokiego napięcia, pomalowane bardzo akuratnie, w kolory znaków Małego Szlaku Beskidzkiego. Dalej jeszcze kawałek podejścia i kiedy wydawało mi się, że mamy za sobą połowę stanęliśmy pod szczytem. Nie było się czego obawiać.
 
 
 
Na Żarze dość mocno wiało, a z góry szczekał pies i łypał na nas strażnik, więc wykonawszy bezowocny rekonesans poszliśmy dalej. Oddalaliśmy się od cywilizacji, co naturalnie prowadziło do rozważań na temat lokalizacji naszego pierwszego noclegu. Najpierw jednak jeszcze mała przerwa przy kapliczce na starym buku. Następnym celem była Kiczera, najwyższa góra w okolicy, na której szczycie jest stosunkowo chyba niedawno wybudowana wiata, którą z radością wypatrzyłam za drzewami, bo pojawiła się w sam raz na czas - za naszymi plecami właśnie błysnęło zachodzące słońce.
 
 
 
 
Zanim jednak rozbiliśmy obóz musieliśmy zaopatrzyć się w wodę. Na mapie były cieki wodne spływające ze zboczy Kiczery, ale nie udało nam się żadnego znaleźć. Dopiero kiedy spenetrowałam opuszczoną zagrodę znalazłam wanny wypełnione deszczówką z dodatkiem glonów. Yatzek miał ze sobą filtr, więc bez obaw pobraliśmy wodę. Mój niepokój budziły biegające w pobliżu psy, ale na szczęście gospodarstwa były oddalone od naszego biwaku. Wieczór był chłodny, więc dość szybko zalegliśmy w namiotach, które rozłożyliśmy pod wiatą. Kiedy moja cubenowa piramidka zawisła u powały wlazłam do śpiwora i tam już spożyłam kolację, wychodząc tylko umyć zęby. Zamieniliśmy z Yatzkiem jeszcze parę słów i udaliśmy się na spoczynek. W nocy było dość zimno, ale na szczęście nie zmarzłam, mimo że jak się okazało spadło trochę śniegu. Mojemu towarzyszowi było niestety mniej komfortowo - mając mniej ciepły śpiwór zdążył zmarznąć. Niskie chmury co chwila częstowały nas szeleszczącym o tropiki opadem, więc śniadanie upichciłam w namiocie, a ze śpiwora wyszłam dopiero wtedy, kiedy już trzeba było się pakować. Pora była już wtedy dość późna, pojawili się już sobotni turyści, żywo  zainteresowani naszymi poczynaniami.
 
 
 
 
 
Jakoś około lub może po dwunastej pociągnęliśmy dalej na wschód. Zarówno ja jak i Yatzek lubimy wędrować na wschód, bo nie należąc do rannych ptaszków mamy wtedy zawsze słońce za plecami. Tym razem nie musieliśmy się jednak martwić słońcem, bo niebo zasłaniały śniegowe chmury, które raczyły nas opadami śniegu. Odcinek do Przełęczy Kocierskiej szybko nam minął, zatrzymaliśmy się tylko przy ciekawych ruinach kamiennego szałasu. Przyprószeni płatkami śniegu schroniliśmy się w karczmie, gdzie trochę zaszalałam i zamówiłam nie tylko grillowany karczek, ale i deser :-)
 
 
 
 
 
Na samej przełęczy osiągnęliśmy ważny punkt - właśnie z województwa śląskiego przeszliśmy do małopolskiego.
 
 
Dalej znów podejście, fragment grzbietowy i ani się obejrzałam a już byliśmy na Potrójnej - odbiliśmy odrobinę od szlaku żeby zejść do Chatki na Potrójnej, gdzie zafundowaliśmy sobie herbatę z cytryną. Oprócz nas w chatce nie było żadnych gości, a pani zajmująca się chatką zaprosiła nas do obejrzenia niezbyt zachęcającej prognozy pogody. Cały przysiółek był bardzo ładny, było kilka starych drewnianych chałup.
 
 
 
 
Następnym charakterystycznym punktem na szlaku była stacja wyciągu narciarskiego Czarny Groń, stok był jeszcze zaśnieżony i ktoś piął się po nim z nartami. Dalej Łamana Skała i rezerwat Madohora, okolica bardzo ciekawa ze względu na zagęszczenie różnych skałek i pomniejszych kamieni, które bez wyjątku bardzo mi się podobały. Przybyło śniegu i musieliśmy pokonać kilka łat, w które kijki zagłębiały się na pół metra, ale śnieg był ubity, więc szło się bez problemu.
 
 
 
 
 
 
 
 
Zbliżał się zachód słońca i robiło się coraz zimniej. Zaczął wiać wiatr, a kolejna chmura przyniosła opad śniegu, który już nie topniał na ścieżce tak jak poprzednie, przez chwilę rozszalała się prawdziwa zadymka. Nawet zaczęło mi być chłodno w ręce - miałam wrażenie, że mojemu merynosowi z krótkim rękawem włosy stają dęba :-). Na Leskowcu zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, wiata była tak ażurowa, że straciłam najmniejszą ochotę na nocleg w niej. Akurat zaczęło robić się ciemno, ale do schroniska było już bardzo blisko. Widok świateł w oknach był bardzo kojący... Był weekend, więc gości sporo, ale i dla nas znalazły się miejsca w czteroosobowym pokoju.
 
 
 
 
 
Trzeci dzień marszu zapowiadał się lepiej, z rana zaświeciło nawet słońce, choć potem jednak dało sobie z tym spokój. Spokojnie zjedliśmy śniadanie korzystając ze schroniskowego wrzątku, po czym nie spiesząc się zanadto wyruszyliśmy. Zejście do Krzeszowa było łagodne i można by nawet powiedzieć, że przyjemne. Świerkowy las budził skojarzenia z mazurskimi borami. W dolinie małego strumyka wypatrzyłam wiosenne kwiatki, zaś we wsi otwarty sklep, ku któremu niezwłocznie się skierowaliśmy.
 
 
 
 
 
 
Pożywieni energicznie pomaszerowaliśmy dalej. Nie spodziewałam się niczego ciekawego na następnym odcinku, jednak się myliłam. Ostra końcówka podejścia na Żurawnicę sama w sobie była ekscytująca, do tego zwieńczona była zdobyciem ładnej skałki. Następnie przełęcz Carchel z cichą śródleśną osadą, kapliczką i pięknymi widokami, i wreszcie osada Żmije, przed którą na skraju lasu znów mieliśmy dalekie widoki.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Zembrzyce prezentowały się całkiem zachęcająco, do tego rzeka Skawa odmierzała koniec przygody z Beskidem Małym i początek Beskidu Średniego/Makowskiego. W niedzielne popołudnie miasteczko było opustoszałe i już traciliśmy nadzieję na posiłek, kiedy za rogiem dostrzegliśmy otwarte delikatesy. Oczywiście skorzystaliśmy.
 
 
 
 
Za Zembrzycami, pod lasem było jedno z niewielu miejsc, w których mieliśmy wątpliwości co do przebiegu szlaku, ale wiedzieliśmy w którym kierunku powinien zmierzać i zaraz na niego trafiliśmy. Szedł skrajem łąki, z której roztaczał się widok na okoliczne góry. Doskonałe miejsce biwakowe, niestety bez wody.
 
 
 
Mieliśmy w planie nocleg gdzieś przed Chełmem, a dotarłszy do Marcówki od razu zwróciliśmy uwagę na stodołę. Popytaliśmy i udało nam się dostać coś jeszcze lepszego - mieszkaniec jednego z domów zaproponował nam nocleg w opuszczonym domku kempingowym, od dawna już nie otwieranym i nie wietrzonym. Początkowo niezbyt mi się tam podobało, bo czuć było wilgotny chłód i nieprzyjemny aromat stęchlizny, ale kiedy Yatzek rozpalił ogień w kominku zrobiło się przytulniej. Niestety dym szedł do środka i impreza zakończyła się płaczem :-). Nawet leżąc w śpiworze z zamkniętymi oczami czułam jak łzy spływają mi spod zaciśniętych powiek. Były też ślady myszy, ale żadna się nie pokazała i noc przespaliśmy spokojnie.
 
 
 
 
Prognozy były już całkiem optymistyczne, żadnych opadów i nieco cieplej, a my na czwarty dzień wędrówki ambitny plan - 30 km do Myślenic. Grzbiet Chełmu przemierzyliśmy w dobrych humorach, przystając na chwilę przy kapliczce św. Onufrego. Kiedy wyszliśmy z lasu zaświeciło słońce, na ławce koło leśniczówki spoczęliśmy na chwilę, a potem kontynuowaliśmy wędrówkę grzbietem, łąkami i skrajem lasu (po drodze była nowa wiata z planszami do gry w szachy wbudowanymi w blat stołu i świetny widok na Lanckoronę) by ostatecznie zejść Palczy. Nie znaleźliśmy sklepu, więc odpoczęliśmy pod wiatą przystankową, licząc odjeżdżające autobusy.
 
 
 
 
 
 
Podejście od Palczy było jednostajne... Musiałam tylko stanąć na chwilę w celu przyklejenia plastra na piętę, bo coś mnie tam uwierało i wolałam zawczasu zapobiec uszkodzeniom skóry. Za Końcówką wstąpiła w nas nadzieja, bo szlakowskaz wskazywał całkiem niedługi czas przejścia do Myślenic - nie spodziewaliśmy się, że pójdzie to tak szybko. I rzeczywiście kilometry mijały, choć im więcej ich mijało tym bardziej czułam się zmęczona i tym częściej musiałam przystawać na szybką regenerację. Dłuższy postój przy kapliczce św. Huberta, las, las, jeszcze las... I w końcu łąki i widoki na Myślenice, których zwarta zabudowa wyglądała w słońcu i smogowej mgle zupełnie pięknie.
 
 
 
 
 
 
 
 
Nocleg tego dnia mieliśmy zapewniony u Romka, który wyszedł nam naprzeciw. W ten sposób uzyskaliśmy wspólną fotografię :-).
 
O poranku znów znaleźliśmy się w Myślenicach. Po 30km poprzedniego dnia nie byłam w szczytowej formie, ale póki co szło się dobrze. Przeszliśmy przez most na Rabie - kolejne znaczące miejsce. Za mostem był park i plac zabaw, na którym oddaliśmy się beztroskiej zabawie. Zrelaksowani zaczęliśmy pierwsze podejście, które wcale nie należało do łagodnych. Na początku minęliśmy malownicze ruiny, potem już nie było nic szczególnie ciekawego, dopiero widok po wyjściu z lasu w przysiółku Borkówka stanowił jakieś urozmaicenie. Nie był to koniec podejścia, bo jeszcze kawałek został do schroniska Kudłacze, ale i ten pokonaliśmy. W schronisku była akurat grupa młodzieży. Zakupiliśmy po misce pomidorowej, ale nad drugim daniem się wahaliśmy, kiedy natrafiła się okazja uskutecznienia freeganizmu - pożarliśmy porcję, którą wzgardziła młodzież.
 
 
 
 
 
 
 
Po Kudłaczach nadszedł kryzys... Pogoda jakby zaczęła się zmieniać, głowa boleć, nogi męczyć. Odpoczynek przy obserwatorium astronomicznym na Lubomirze niewiele wniósł i musiałam sobie dopomóc małym marudzeniem :-). W ten sposób udało mi się dowlec do Przełęczy Jaworzyce.  Asfalt budził moje zastrzeżenia, ale jednak asfalt pod górę to nie to samo co asfalt w dół, więc dawałam radę, aż asfalt się sończył i znów można było iść bez marudzenia. Na Zboczach Wierzbanowskiej Góry szukaliśmy źródełka, ale nie znaleźliśmy, a szkoda, bo śródleśne łąki zachęcały do biwakowania.
 
 
 
 
 
 
Wyszliśmy z lasu i trafiliśmy na panią, zajmującą się wraz z dwoma dziewczynkami usuwaniem kamieni z pola. Pani przeraziła mnie perspektywą wspinaczki na Śnieżnicę - akurat tego krótkiego fragmentu nie mieliśmy na mapie, więc kto wie... Na szczęście kiedy zeszliśmy do drogi asfaltowej na Przełęczy Wielkie Drogi wątpliwości rozwiał szlakowskaz - na Śnieżnicę prowadził szlak niebieski, a nasz czerwony tylko muskał jej podnóże. Byłam już mocno zmęczona, ale po odpoczynku dałam radę przejść ten ostatni fragment do Kasiny Wielkiej. Miałam wielką ochotę zabiwakować przy romantycznych ruinach drewnianej chałupy - było tam i miejsce na ognisko, i studnia z czystą wodą, a miejsce urocze. Dałam się jednak przekonać do dłuższego dystansu, bo ten gwarantował bezproblemowe zakończenie całej naszej wędrówki następnego dnia.
 
 
 
 
 
 
 
 
Pod koniec umknęły nam znaki, ale znów się znalazły, a my byliśmy już w Kasinie. Spenetrowaliśmy okolice wyciągu i ładnego zabytkowego dworca, ale miejsc noclegowych nie zauważyliśmy, więc postawiliśmy na agroturystykę. Dopiero w drugim z kolei domu uzyskaliśmy satysfakcjonującą nas cenę, bardzo sympatyczna pani zaoferowała nam tańszy nocleg jako że mieliśmy swoje śpiwory. Kolacja, gorący prysznic i zasłużony odpoczynek... Zasnęłam niemal natychmiast i spałam jak zabita.
 
 
 
Ostatni dzień wędrówki zapowiadał się cudownie. Od rana świeciło słońce, a po błękitnym nieboskłonie sunęły białe chmurki. Z Kasiny wydostaliśmy się asfaltem, było jednak wygodne pobocze, a przy kapliczce (znaków brak) skręciliśmy w prawo w las. Zaraz zaczęło się pierwsze z morderczych podejść typu "rzeźnia". Las najwyraźniej przerzedzony przez nawałnicę i ogołocony przez drwali, także ze szlakowych znaków, więc na Lubogoszcz wchodziliśmy nieco inną trasą od tej oficjalnej. 
 
 
 
 
 
 
Zejście też miało ostrzejsze fragmenty, ale dało się pokonać, a na końcu czekały piękne widoki, także na zamglone Tatry. Na pierwszej łące zaliczyliśmy zasłużony odpoczynek. Oznakowanie było kiepskie i znów schodziliśmy innym traktem niż to było na mapie, zawsze jednak spotykaliśmy się ze szlakiem, więc nie miało to znaczenia. Przy pierwszych zabudowaniach Mszany Dolnej napotkaliśmy stado owiec, z którymi urządziliśmy sobie pogawędkę, choć owieczki nie były zbyt komunikatywne :-)
 
 
 
 
 
 
 
W Mszanie przekroczyliśmy rzekę Mszankę i drugi raz Rabę. Posililiśmy się świetnymi zapiekankami w budce przy drodze, zajrzeliśmy też do Biedronki. Znaki optymistycznie wskazywały dwie godziny na Luboń i nie wydawało mi się to realne. W praktyce o ile pamiętam faktycznie wyszło nieco więcej.
 
 
 
 
 
Sielskie krajobrazy i perspektywa zakończenia przejścia MSB przyprawiły nas o dobry nastrój, który potem wyewoluował w głupawkę. Miny zrzedły nam najpierw na dłuższym odcinku asfaltowym do Przełęczy Glisne (nie cierpię asfaltu!), a potem na forsownym podejściu na Luboń Wielki, ale tutaj raczej były to miny bojowe.
 
 
 
 
 
Na Luboniu zrobiło mi się jakoś dziwnie - jak to, już koniec? W lesie zalegało sporo śniegu, przypominając nam, że to jeszcze nie lato. No i doszliśmy... Satysfakcja była niemała. Zrobiliśmy sobie zdjęcia ze słupem szlakowym, który także uściskaliśmy z radości, posiedzieliśmy w schronisku, w którym panowała całkiem sympatyczna atmosfera, a potem... wróciliśmy na czerwony szlak i zeszliśmy morderczym zejściem z powrotem do Glisnego. Okazało się, że nachylenie było niegroźne dla kolan, więc zeszliśmy szybko i sprawnie, akurat zdążając na zachód słońca. Na dole czekał już na nas Romek i jego samochód, którym wróciliśmy do cywilizacji.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Polecam obejrzeć też filmową relację, na której Yatzek śpiewa i rozmawia z owcami, a ja udaję grzechotnika :-) https://youtu.be/vno2dEjmHQQ
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz